Geoblog.pl    Chicken    Podróże    Sarajewo    Aleja Snajperów czyli Sarajewo 2009
Zwiń mapę
2009
15
lis

Aleja Snajperów czyli Sarajewo 2009

 
Bośnia i Hercegowina
Bośnia i Hercegowina, Sarajevo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 


Po Czarnogórskiej kontroli granicznej na Scepan Polje przejeżdżamy jeszcze ok. dwóch kilometrów, mijamy wąski most i tuż za nim widzimy Bośniacki posterunek graniczny, jakże kontrastujący z nowoczesnym posterunkiem Czarnogórskiej policji granicznej. Po stronie Bośniackiej są to dwa baraki, nie ma nawet szlabanu. Za to jest wielka tablica witająca nas w Republice Serbskiej w Bośni i równie wielka Serbska flaga przy której mała żółto – niebieska flaga Bośni i Hercegowiny wygląda co najmniej niepoważnie. Czuję leki dreszcz na plecach. Policjant bierze nasze paszporty, pyta o zieloną kartę, na koniec wbija nam pieczątki. Kolejne „trofeum”. Ruszamy drogą od granicy, która jest trasą międzynarodową ale tylko z nazwy. Z trudem mijają się na niej dwa samochody a nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia. I tak do najbliższego miasta ok. dziesięć kilometrów. Dopiero od miasta Foca droga się poprawia. Cóż z tego skoro zrobiło się już całkiem ciemno i zbiera się na burzę. A przed nami jeszcze spory kawałek – dziś chcemy dojechać do Sarajewa. Za nim zrobiło się całkiem ciemno widzimy że droga poprowadzona jest równie malowniczo co po Czarnogórskiej stronie. Ale po chwili zapadają już zupełne ciemności i zaczyna się potężna burza. Pioruny walą jak szalone, chwilami robi się jaśniej niż w dzień. Dobrze że mamy „zająca” znaczy pojazd poprzedzający, jedziemy w kolumnie i rzadko kiedy ktoś wyrywa się do przodu. Chwilami wycieraczki na nadążają zbierać wody. A po całodziennej drodze i wcześniejszym zwiedzaniu Budvy i Cetynje trochę już jestem zmęczony. Droga wije się malowniczo, jak domniemujemy z tego co widzimy w świetle błyskawic, deszcz leje jak z cebra. Nadal jesteśmy w Serbskiej części Bośni która sięga aż pod Sarajewo. Sporo policji przy drodze. Na radiowozach napis cyrylicą. Zbliżamy się do Sarajewa. Mijamy lotnisko. Wjeżdżamy do miasta. Stajemy na poboczu i trochę bezradnie przeglądamy przewodnik. Są namiary na noclegi ale gdzie szukać tych adresów w zupełnie nie znanym mieście o 21:30? Po namyśle zawracamy gdyż blisko lotniska widzieliśmy pensjonat oraz hotel – nie chce nam się błądzić po obcym mieście a po wcześniejszym zwiedzaniu, przebytych kilometrach i jeździe w burzy mamy serdecznie dość. Podjeżdżamy pod hotel mijany wcześniej. 75 KM za pokój ze śniadaniem, dwie gwiazdki. Bardzo przyzwoity. Prysznic i spać. Rano śniadanie – jajecznica, pieczywo, kawa i ruszamy. Tankujemy LPG na pobliskiej stacji i obieramy kierunek na kompleks olimpijski w rejonie góry Igman i Bjelasnica. Tą pierwszą nazwę znam bardzo dobrze – z prasowych relacji z okresu oblężenia Sarajewa. Pniemy się do góry po krętych drogach. Przy dawnym (?) posterunku policji skręcamy w prawo, kawałek dalej widzimy doszczętnie wypalony hotel a koło niego muzułmański cmentarz oraz tablice upamiętniające poległych. Jedziemy jeszcze kawałek ale po namyśle zawracamy. Ruszamy w drugą odnogę drogi. I to był właściwy wybór. Szczęśliwie omijamy stado owiec idących drogą i dojeżdżamy do kompleksu narciarskiego. Hotele niezłej klasy po lewej a po prawej wyciągi i nartostrady. Cała infrastruktura została już odbudowana po wojnie a rejony te są licznie odwiedzane przez mieszkańców Sarajewa, którzy urządzają sobie w tych okolicach pikniki. Na pewno jest to niezłe miejsce na zimowy wypad na narty. Jedziemy jeszcze dalej. Jednak po przejechaniu jeszcze ok. dziesięciu kilometrów stajemy przy pomniku Bośniackich policjantów poległych w czasie wojny, tam też zawracamy i pokonujemy trasę z powrotem. Ponownie mijamy lotnisko i skręcamy na centrum. Jedziemy szeroką trzypasmową aleją. Aleją Snajperów. W czasie oblężenia to była jedyna droga jaką można było się wydostać z miasta na lotnisko kontrolowane przez wojska ONZ, nie licząc podziemnego tunelu wydrążonego w kierunku lotniska, dostępnego jednak głównie dla polityków i dziennikarzy (dziś jest on udostępniony do zwiedzania). Po prawej mijamy wypalony szkielet budynku, chyba jednego z ostatnich w mieście, które zostało już prawie w całości odbudowane. Drogowskazy wskazują drogę do poszczególnych dzielnic. Dobrinja, Grbavica… To nazwy, które mam w pamięci z medialnych przekazów z lat 1992 -1995 gdy na oczach całego świata próbowano unicestwić to wielokulturowe miasto. Im bliżej centrum tym więcej imponujących szklanych biurowców. Hmm, ciekawe który z nich to słynny budynek redakcji „Oslobodenje”, gazety która się nie poddała i ukazywała się przez cały czas oblężenia? Ruiny tego budynku były swego rodzaju symbolem miasta w tamtych trudnych dniach, na jego tle wielu reporterów nadawało swoje relacje. Wjeżdżamy do centrum. Mimo że to sobota ciężko znaleźć miejsce do zaparkowania. Udaje się nam dopiero w podziemnym parkingu centrum handlowego, oczywiście płatnym. Ruszamy na stare miasto ulicą Tity. Mijamy tablicę pamiątkową ze zniczem z wiecznym ogniem i wchodzimy w ulicę Ferhadija. Po prawej Soborna crkva, dalej katedra rzymskokatolicka a na wprost niej ulica Strosmajerova pełna kawiarnianych ogródków. Życie zdaje się wracać do normy choć z pewnością wiele jest jeszcze w pamięci mieszkańców bólu i nie wynagrodzonych krzywd. Wchodzimy w dzielnicę muzułmańską. Niska zabudowa, pełno sklepików i knajpek. Meczet Ferhadija Dżamija ze swym strzelistym minaretem robi ogromne wrażenie. Obok wieża zegarowa wskazująca czas turecki czyli liczony do zachodu słońca. Uwagę przykuwa charakterystyczny budynek z kilkoma kopułami – to Brusa bezistan czyli kryty turecki bazar, coś jak nasze sukiennice. Dochodzimy do głównego placu Sarajewa – trójkątnej Bascarsiji. Mniej więcej po środku widzimy studnie z której oczywiście należy napić się wody aby mieć pewność że wróci się jeszcze do Sarajewa, meczet i kawałek dalej drugi, knajpki i pełno ludzi. Wracamy w kierunku „naszego” centrum handlowego – mamy dość ograniczony czas, ale jeszcze zaglądamy do Starej Syrbsko-prawosławnej Crkvi, to dość nietypowy budynek z ciemnego kamienia, nie rzucający się w oczy, podobno tak sobie życzył namiestnik sułtana gdy wydawała zgodę na budowę. Szybkie czevabcziczi w jednym z barów koło meczetu Ferhadija i niestety trzeba się zbierać, przed nami dziś sporo kilometrów, zaczynamy wracać do kraju. Jeszcze tylko szybki spacer nad rzekę Miljacka mającej dziś ciemno brązowy kolor po wczorajszej burzy i idziemy na parking. Po drodze mijamy jedną z sarajewskich szkół na ścianie której dostrzegam tabliczki z nazwiskami. To uczniowie i nauczyciele polegli w czasie oblężenia. Wszystkie daty śmierci są z lat 1992, 93, 94… Docieramy do centrum handlowego. Po chwili poszukiwania właściwego piętra w podziemnym parkingu na którym stoi nasz samochód ruszamy w drogę. Opuszczamy Sarajewo ale mamy nadzieję że wkrótce tu wrócimy na dłużej. Jedziemy na Trawnik nowo wybudowaną płatną (1,5 KM) autostradą, której stale przybywa, jest jej już więcej niż na mapie. Z Trawnika kierujemy się na Jajce. Tu także wiele śladów wojny, dużo zrujnowanych opuszczonych domów, dziury w blokach mieszkalnych po ostrzale artyleryjskim zamurowane cegłami… W tym rejonie także trwały zacięte walki także między muzułmanami a Chorwatami. Zresztą po świątyniach można poznać która grupa religijna zamieszkuje obecnie jaką miejscowość. Gdzieś w środkowej Bośni mija nas z przeciwka Land Rover Defender 110 firmy zajmującej się rozminowaniem terenu. W niektórych rejonach zdarzają się jeszcze nierozminowane tereny i trzeba o tym bezwzględnie pamiętać, poruszać się tylko po sprawdzonych szlakach, nie wchodzić do ruin opuszczonych domów. Drogi w Bośni i Hercegowinie są przyzwoite, w rejonach większych miast i na ich rogatkach można spodziewać się patroli policji. Jednak na całych Bałkanach kierowcy przeważnie ostrzegają mignięciem świateł o wystawionych kontrolach drogowych. Dojeżdżamy do Banja Luki – stolicy Republiki Serbskiej w Bośni, mijamy imponujący szklany budynek Serbskiej administracji, na rogatkach tankujemy LPG, pracownik stacji bezbłędnie po tablicach rozpoznaje miasto – Kraków? – pyta. Ruszamy do Chorwackiej granicy i przekraczamy ją w Gradiszce. Chorwacki policjant czujnie ogląda nasze paszporty, zwłaszcza że Łukasz ma nowy dokument już Unii Europejskiej a ja mam jeszcze stary w dodatku pełen „dziwnych” pieczątek i wiz. W duchu myślę że pewnie chłopak boi się wpuścić Al.-kaidę z Bośni. Wreszcie pieczątka i jedziemy. Mamy następne trofeum. Chorwacka autostrada, znów burza ale szybko mija na szczęście. Stajemy na kolację w zajeździe. Szybki i syty posiłek i naprzód. Granica Chorwacko – Słoweńska – formalność i już jesteśmy w Unii. Znów wiejska droga do Mariboru za 35 EUR zapłacone przy kupnie winiety ale tablica stoi dalej że w trosce o nasze bezpieczeństwo rząd Słowenii buduje autostrady… Mam nadzieje zatankować LPG ale wszystkie stacje są nieczynne! Jest noc z soboty na niedzielę i Słoweńcy odpoczywają… Niepojęte! Jedyna czynna stacja w Mariborze nie ma gazu. Mijamy granicę z Austrią i może sto metrów dalej kończy się gaz. Cóż, pędzimy na benzynie. Mijają nocne godziny a my nadal jedziemy po wspaniałych austriackich autostradach. Wreszcie stajemy na stacji Agip gdzieś w przy autostradzie i tankujemy LPG. Jesteśmy już dość zmęczeni. Jest chyba 1:30. Tankujemy i ruszamy dalej. Jeszcze pół godzinki i czuję że „nie wyjedietie”, trzeba się kimnąć. Ale i tak do Wiednia zostało już tylko ok. 50 km. Znajduję przyjazny parking koło jakiejś stacji, nagrzewam w aucie i komar. Po trzech godzinach snu nie jesteśmy może rześcy i wypoczęci ale można jechać dalej. Ruszamy po 5 rano. Sprawnie mijamy Wiedeń, Bratysławę i gdzieś przy autostradzie stajemy aby zjeść śniadanie i dotankować gaz. Na autostradzie wyjątkowo dużo słowackiej policji z fotoradarami. Pewnie mają „bezpieczny weekend” ( - No to za bezpieczny weekend Władziu ;-))) ). Już zupełnie blisko naszej granicy koło Dolnego Kubina czaił się jeden w krzakach. Chyżne i już jesteśmy w kraju. Znów dotankowujemy i… zaczyna się: tu ruch wahadłowy i światła, tu zwężenie drogi, tu mijanka… Droga z granicy do Krakowa bardziej mnie zmęczyła niż cała reszta trasy.
Cały wyjazd opisany tu w pięciu częściach był bardzo udany mimo morderczego tempa jakie sobie narzuciliśmy. Jednak bez tego galopu nie udało by się nam zobaczyć tak wiele w niespełna dziewięć dni. Wyjazd zamknął się kwotą ok. 1400 PLN na głowę z czego ok. 90 EUR stanowiły noclegi a reszta to paliwo i jedzenie. Mam nadzieję powtórzyć Bałkany w terminie późniejszym, w wybranych miejscach zwłaszcza w Bośni i Czarnogórze aby poznać je dokładniej oraz odwiedzić kilka miejsc w których jeszcze nie byłem a które wydają się interesujące.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Chicken
Marcin Kogut
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 11 wpisów11 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
06.10.2018 - 06.10.2018
 
 
15.11.2009 - 15.11.2009
 
 
15.11.2009 - 15.11.2009