Pomysł zrodził mi się w głowie już jakiś czas temu, dzięki, a jakże, internetowi i naszemu portalowi. Trafiłem na strony zawierające zdjęcia z Prypeci i Czarnobyla. Zajawiłem się. Nigdy wcześniej nie sądziłem że może tam być coś ciekawego. Największe wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia z opuszczonego miasta Prypeć - 100-tysięczne blokowisko ewakuowane w całości w ostatnich dniach kwietnia 1986 roku. Nie miałem także pojęcia jak się zabrać za organizację takiego wyjazdu. Wchodziła tu w grę kwestia transportu, zezwolenia na wjazd do zony itp. Ale okazało się, że jest nas więcej. Na naszym szacownym forum skrzyknęło się kilka osób i oto jesteśmy wszyscy razem w wyznaczonym miejscu zbiórki około 9 rano w MC Donaldsie koło dworca kolejowego w Kijowie. Są ludzie z Krakowa, Wrocławia i Poznania. O 9 pakujemy się do busa z ukraińskiego biura turystycznego, które zorganizowało wyjazd i ruszamy. Po drodze rozmawiamy sporo o różnych naszych poprzednich wyjazdach, a w tym gronie każdy ma coś do opowiedzenia. Jedzie się przez malownicze lasy, przy drodze ludzie sprzedają radio-grzybki... Grzyby wchłonęły najwięcej pierwiastków promieniotwórczych. Do granicy zony docieramy o 11. I tu zaczynają się kłopoty. Okazuje się, że na liście osób mających zezwolenie na wjazd do strefy nie ma jednego z naszych kolegów. Wszystkiego pilnuje milicja, funkcjonariuszy nie wolno fotografować. Na szczęście po pół godzinie udaje się sprawę wyjaśnić, szlaban w górę i jedziemy do miejscowości Czarnobyl. Tutaj w biurze poznajemy naszego przewodnika, krótka odprawa i rys historyczny, mapy promieniowania i ruszamy busem na zwiedzanie strefy. Zatrzymujemy się w centrum Czarnobyla i idziemy do sklepu (!) kupić coś do picia (jak wiadomo na promieniowanie najlepiej działa alkohol). Sklep jest w tym dziwnym miejscu niezbędny bo żyją tam ludzie - obsługa techniczna elektrowni czuwająca nad jej bezpieczeństwem. Mieszkają w zonie pięć dni w tygodniu. Ku naszemu zaskoczeniu w sklepie można płacić kartą, jednak sklepowa nam to odradza gdyż długo się czeka na połączenie. Zaopatrzeni w drinki w butelce ruszamy w trasę. Zatrzymujemy się przy pomniku ratowników usytuowanym przy miejscowej jednostce straży pożarnej. Następnie wieś Kopaczi a właściwie to co z niej zostało - wszystko zostało zburzone i przykryte warstwą ziemi. Fotografujemy się z tabliczkami ostrzegającymi o promieniowaniu i zakazujących kopania. Nasz licznik Gajgera nie wskazuje jednak dużego promieniowania. Z drogi podziwiamy widoczną w oddali stację radarową nazywaną Okiem Moskwy, niedziałającą od awarii w elektrowni. Są to dwa ogromne radary jeden 150 m a drugi 90 m wysokości. Prawdopodobnie był to element Radzieckiej tarczy antyrakietowej, w dawnym ZSRR istniał jeszcze jeden taki radar. Ale to tylko domysły bo nikt, ani Rosja ani Białoruś nie ujawniają żadnych szczegółów na temat tej kupy żelastwa. Po stronie Białoruskiej istnieją jeszcze podziemne bunkry gdzie było centrum dowodzenia tą stacją. Nowe czasy przedzieliły dawną jednostkę wojskową granicą państwową. Chcemy jechać do Oka Moskwy ale okazuje się że pięć lat temu wojsko zamknęło tą strefę. Nie udaje nam się również zobaczyć cmentarzyska maszyn które brały udział w akcji ratunkowej i zostały napromieniowane - jest niestety w likwidacji - helikoptery, wozy wojska, straży pożarnej są cięte na części i ze względu na pylenie nie wożą już tam turystów. Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy reaktorach nr 5 i 6. W chwili awarii były one w budowie. Wokół nich zastygłe wielkie dźwigi. Budowa nigdy nie zostanie dokończona... W oddali widać już znajomy obiekt z kominem. To główny zespół budynków elektrowni z feralnym, 4 reaktorem a właściwie tym co po nim zostało. Zatrzymujemy się przy pomniku ku czci "gierojom" biorącym udział w akcji ratunkowej. Przed nami betonowy betonowy sarkofag bloku czwartego. Pamiętam jak pod koniec kwietnia 1986 zadzwoniła ciotka i zabroniła nam wychodzić z domu... Nasz licznik wskazuje już sporo więcej. Sesja zdjęciowa i ruszamy dalej. Teraz to co mnie najbardziej interesowało, pociągało. Miasto Prypeć założone w 1970 roku dla pracowników elektrowni. Stajemy jeszcze na wiadukcie kolejowym, widać jeszcze pociągi na stacji w mieście, które nigdy już nie odjadą. Obawiam się że ludzie, którzy, być może, obserwowali elektrownie z tego wiaduktu w tamten kwietniowy wieczór, mogą już niestety nie żyć. Prypeć. Kolejna drobiazgowa kontrola dokumentów przy wjeździe do miasta. Mijamy posterunek i idziemy "w miasto". To znakomity przykład co jest w stanie zrobić przyroda w dwadzieścia lat. Drzewa zaczynają już rosnąć w budynkach. W mieście panuje całkowita "ogłuszająca" cisza. Bloki mieszkalne zieją pustymi oknami, budynki użyteczności publicznej najczęściej okien nawet nie mają. Zwiedzamy dom kultury, gdzie widać poczynione przygotowania do akademii pierwszomajowej mającej się odbyć za kilka dni, supermarket, w którym stoją lady chłodnicze i wózki na zakupy, szkołę gdzie leżą podręczniki, pomoce naukowe, jest w pełni wyposażona biblioteka niestety zdewastowana. Wszystko to robi ogromne wrażenie. Ci ludzie mieli tylko kilka godzin na spakowanie się. Powiedziano im że to tylko na kilka dni. Wszystkich zapakowano do autobusów. Większość nie zobaczyła już swojego miasta. W dniu ewakuacji, po południu wojsko ponownie przeczesało miasto i znalazło kilku opornych. Dla wysiedlonych z Prypeci zbudowano nowe miasto - Sławutycz.
Wychodzimy na dach szesnastopiętrowego bloku. Z niego rozciąga się wspaniały widok na całe miasto. Na całe puste miasto. Na martwe wesołe miasteczko, na pustą szkołę, zdewastowany supermarket. I na elektrownie w całej okazałości. Zwiedzamy jeszcze basen i jedziemy do biura. Przewodnik i kierowca już się niecierpliwią bo przeciągamy pobyt w Prypeci. Te ok. dwie godziny to stanowczo za mało. Tam trzeba by pobyć cały dzień! Jadąc do biura mijamy miejsce nazywane Czerwony Bór. Wskazanie na liczniku gwałtownie rośnie. Ten teren został najbardziej skażony po awarii. W biurze, co ważne, myjemy ręce i siadamy do stołu. Obfity i bardzo smaczny obiad. Rozmowy z naszym przewodnikiem na tematy różne, również polityczne - kilku z nas było na Ukrainie w czasie Pomarańczowej Rewolucji. Czas się żegnać. Jeszcze tylko kontrola na dozymetrze, nie "świecimy" i w drogę. Uprosiliśmy jeszcze kierowcę aby nas zabrał do portu rzecznego koło Czarnobyla gdzie stoją wraki barek, szybkie zdjęcia i ruszamy do granicy zony. Tu jeszcze jedna kontrola na dozymetrach i opuszczamy strefę.
Z pewnością ta wyprawa to był dobry pomysł. Namacalna lekcja historii.
chicken997@o2.pl