Geoblog.pl    Chicken    Podróże    Armenia 2009    Kebab z raka czyli Armenia 2009
Zwiń mapę
2009
15
lis

Kebab z raka czyli Armenia 2009

 
Armenia
Armenia, Erewan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 


Po przejechaniu kontroli gruzińskiej ruszamy naszą taksówką do przejścia armeńskiego Bavra. Po ok. kilometrze widzimy szlaban. I jakże kontrastujący z gruzińskim widok przejścia – bariera, trzy baraki i pogranicznicy z kałasznikowami, na oko bardzo wysłużonymi. Najpierw po wizę. Wchodzimy do jednego z baraczków, z zaplecza wychodzi naczelnik, wręcza nam wnioski wizowe do wypełnienia. Opłata 3000 dram, których nie mamy. W dolarach nie chce. Ale tu z pomocą przychodzi nasz ormiański kierowca. Proponuje że zapłaci za nasze wizy a potem oddamy mu kasę jak wymienimy albo w dolarach. Zgoda. Naczelnik kartkuje nasze paszporty, widzi wizę z zeszłego roku, dziwi się że już byliśmy w Armenii. Mówię, że to z ewakuacji z Gruzji w czasie zeszłorocznej wojny. Uśmiecha się pod nosem. Rozpoczyna się żmudny proces nanoszenia druczków wiz na kartki naszych paszportów. Wreszcie gotowe. W miedzy czasie zaczyna padać solidny deszcz. Naczelnik mówi, żeby do pograniczników z paszportami szedł jeden z nas, co by reszta nie przemokła. Zakładam przeciwdeszczową kurtkę i pędzę do budki wopistów. W tym czasie palącej części naszej wyprawy naczelnik proponuje wspólnego papieroska, mimo że w jego pomieszczeniu wisi znak zakazujący palenia. Potwornie się oziębiło, kierowca mówi że te tereny to ormiańska Syberia – jest tu zawsze najzimniej. Jeszcze tylko kontrola celna ze standardowym pytaniem: - granaty, karabiny, rakiety, narkotyki??? – wyległ cały posterunek celny żeby nas zobaczyć i bez zbędnej zwłoki ruszamy dalej. Zaczyna znów padać. W aucie gra składanka ulubionych przebojów naszego kierowcy – piosenki po rosyjsku lub ormiańsku zalatujące nutką orientu. Deszcz pada coraz bardziej. Zmęczeni dzisiejszymi wrażeniami i tutowką wypitą do obiadu u Georgija zasypiamy. Budzi nas jakiś donośny stukot, coś uderza o samochód. To grad! Spory! Po chwili jazdy zauważamy dużą betonową wiatę przystankową, kierowca postanawia się pod nią schować. Jest już tam inny samochód. Grad wali wściekle. W oddali widzimy jak ucieka z pola kombajn. Jest przeraźliwie zimno. Burza szybko się kończy i ruszamy w dalszą drogę. Zauważamy że pęknięta już uprzednio przednia szyba naszego samochodu jest pęknięta jeszcze bardziej. Kierowca nie wydaje się tym faktem zbytnio przejęty. Jedziemy dalej na Erewań, trochę rozmawiamy. Okazuje się, że dziadek naszego szofera wyzwalał Kraków w czasie wojny i w domu wisi order „za wyzwalanie Krakowa”. Po drodze zaczyna się niezbyt ciekawy, jakby równinny krajobraz. Po prawej stronie zza chmur przeziera Ararat. Przed Erewaniem tankujemy jeszcze gaz. Docieramy do miasta. Trasę kończymy dość daleko od centrum, rozliczamy się z kierowcą za wizę, żegnamy i zaczynamy kminić jak tu się dostać do centrum. Mamy upatrzony hostel Envoy, polecany w przewodniku. Ale nie mamy armeńskiej waluty (kierowcy daliśmy dolary)! Szukamy kantoru lub bankomatu, rozglądamy się też za marszrutką do centrum. Kantoru w okolicy nie ma a wszystkie dwa znalezione bankomaty nie działają. Kanał. Wreszcie podejmujemy decyzję – bierzemy taryfę, po drodze zatrzymamy się w centrum przy jakimś bankomacie i wypłacimy kasę. Dogaduję cenę z taryfiarzem – 1000 dram i jedziemy. Jeszcze za bardzo nie wiemy ile to jest to 1000AMD, ale jakoś nie przejmujemy się tym zbytnio. Stajemy przy napotkanym bankomacie. Działa. Mamy miejscową walutę. Docieramy na wskazaną ulicę Puszkina, kierowca nie wie gdzie jest ten hostel. Jedziemy wolno, rozglądamy się. Jest! Duży oświetlony szyld. Wypakowujemy się i wtaczamy do recepcji. Nocleg na jedną noc ale jesteśmy w różnych pokojach. Szybka i profesjonalna obsługa, choć jak się później przekonamy zależy kto siedzi w recepcji. Koszt 7000 AMD od osoby. W pokoju rozmawiamy z Rosjaninem mówiącym dobrze po angielsku, opowiada m.in. o mieście Giumri zniszczonym przez wielkie trzęsienie ziemi w 1988 roku oraz zaznacza swój negatywny stosunek do ekipy Putina. Szybki prysznic i idziemy na miasto. Po drodze zahaczamy o market gdzie jest także kantor. Wymieniamy walutę, w zamian za dolary otrzymujemy papierki z dużą ilością zer. 100 dol. To 38600 AMD. W markecie odnajdujemy soki Horteksu i wódkę Wyborową. Idziemy w rejon opery. Na skwerze w jej pobliżu jest mnóstwo różnych knajp. Siadamy w jednej z nich. Sprawna obsługa, zamawiamy coś do jedzenia i „dobre ormiańskie wino”. Zaproponowano nam Vernaszen. Bardzo dobre, hm… gruzińskie wino ma poważnego konkurenta. Po posiłku wino powtórzyliśmy i potem jeszcze. Strasznie wieje, aż nawet miejscowi są tym mocno zdziwieni. Wracamy do hostelu i zapadamy w głęboki sen. Rano pobudka, śniadanie (wliczone w cenę noclegu) i udajemy się na poszukiwania biura firmy Herz, w której mamy zarezerwowany przez Internet samochód – aby sprawnie i wygodnie zwiedzić jak najwięcej w możliwie najkrótszym czasie. Posługując się mapą oraz pytając miejscowych wreszcie docieramy do biura. Gdy słyszą hasło Łukasz (który rezerwował auto) to od razu wiedzą o co chodzi. Zarezerwowanej przez nas Suzuki Grand Vitary co prawda nie ma ale za to w tej samej cenie proponują nam Toyotę 4 Runnera. Zamiana jak najbardziej korzystna dla nas. Formalności – konieczne jest międzynarodowe prawo jazdy które mamy wyrobione (25 zł), płatności dokonujemy kartą. Mamy wszelkie możliwe ubezpieczenia w tym od kradzieży choć gość mówi że w Armenii aut nie kradną. Odbiór auta, zaznaczenie na protokole drobnych uszkodzeń które posiadał, instruktarz, dotyczący zwłaszcza automatycznej skrzyni biegów, z którą wcześniej nie miałem do czynienia i ruszamy szukać drogi powrotnej do hostelu. Nawet sprawnie nam poszło, jak na nieznane zupełnie miasto. Ostatnie zakupy, ładujemy graty do auta i w drogę. Hmm… najpierw trzeba znaleźć odpowiednią ulicę aby w dobrym kierunku opuścić miasto. Do tego „specyfika” ruchu drogowego Zakaukazia – trąbienie, nie trzymanie się pasów i różne inne wybryki. Jakby tego było mało na rondach obowiązują inne przepisy niż u nas – pierwszeństwo ma wjeżdżający na rondo a nie opuszczający. Ale muszę przyznać że sprawnie odnajduję się w tutejszej rzeczywistości drogowej. Prawie bezbłędnie odnajdujemy drogę wyjazdową i ruszamy na Sevan. Mamy zamiar dojechać dziś do dwóch monastyrów będących na liście UNESCO, znajdujących się już blisko gruzińskiej granicy – Hahpat i Sanahin. Początkowo mało ciekawe tereny robią się późnej coraz bardziej interesujące. Najpierw Jezioro Sevan, które mijamy, na razie bez zatrzymywania, Dilidżan, Wanadzor, Alawerdi. Na drodze sporo policji w nowiutkich Toyotach Corollach z video rejestratorami każda. W pewnym momencie mijamy spory tunel a krajobraz za nim robi się zupełnie inny – zadrzewione góry. Z drogi prowadzącej do granicy gruzińskiej skręcamy w prawo na monastyr Hahpat w boczną drogę. Serpentynami wspinamy się do góry. W centrum wioski parkujemy pod monastyrem, koło terenówki ONZ-towskiej agendy zajmującej się zabytkami. „Nasza” Toyota pięknie się prezentuje, zwłaszcza że jeszcze jest czysta. Obok w niebieskim zaporożcu (dla młodszych czytelników - to taki samochód produkcji radzieckiej) siedzi miejscowa loża szyderców i coś komentuje na nasz temat. Monastyr powstał w X wieku i rywalizował z sąsiednim monastyrem Sanahin. Dochodziło nawet do wzajemnych napaści. Był ważnym ośrodkiem gdzie przepisywano dzieła z całego ówczesnego świata. Ciekawym miejscem jest tu biblioteka – duże pomieszczenie z dziurami w podłodze, w których znajdują się gliniane amfory idealne do przechowywania zwojów, zachowujące odpowiednią wilgotność. Monastyr jest licznie odwiedzany przez Ormian w tym również przez diasporę. Ruszamy w dalszą drogę, jeszcze tylko sesja zdjęciowa przy Toyocie na serpentynach wiodących do monastyru. No i krowa idąca środkiem drogi, na szczęście ustąpiła nam pierwszeństwa. Zatrzymujemy się jeszcze w 10-tysięcznym, brzydkim mieście Alawerdi przy XII-wiecznym moście Tamary – Gruzińskiej królowej – te tereny przez pewien okres należały do Gruzji. Zdobieniem mostu są rzeźby lwów, które wg legendy ożyją wtedy gdy przez most przejdzie prawdziwy mężczyzna. Hmm… Nie ożyły. Most był w użyciu jeszcze 25 lat temu. Podziwiać można z niego… wspaniały widok na brzydkie miasto z dymiącą hutą, położone jednak wśród pięknych gór oraz kolejkę linową dowożącą górników do pobliskiej kopalni. Docieramy do Sanahin. Nieco zaniedbany monastyr ale również ciekawy. Obok opuszczony hotel, który został zamknięty pod naciskiem miejscowej ludności, która chciała aby turyści przyjeżdżający do Sanahin zatrzymywali się u nich w domach a nie w hotelu. Obok monastyru miejscowy malarz maluje kiczowate obrazki a na tyłach kościoła dwoje turystów rozbija namiot. Ruszamy, trzeba znaleźć nocleg. Jedziemy do Dilidżanu, w międzyczasie robi się ciemno, po drogach Armenii po zmroku jeździ się fatalnie – jakość dróg, panujące egipskie ciemności i fakt nie wyłączania przez niektórych użytkowników jadących z przeciwka długich świateł. W ostatniej chwili zauważam i omijam dużą wyrwę w drodze. Docieramy do Dilidżanu, zaraz po wjechaniu do miasta stajemy i analizujemy przewodnik LP aby wybrać jakiś nocleg i go jeszcze odnaleźć. Renata wysiada by się rozprostować i… znajduje nocleg. Okazuje się ż zatrzymaliśmy się pod gostnicą. Za pięć osób płacimy 20 tysięcy AMD, warunki bardzo przyzwoite. Choć wystrój pokojów może przyprawić o zawrót głowy swoją kiczowatością. Rano zamawiamy jeszcze pyszne śniadanie i wcale nie wcześnie ruszamy w dalszą drogę. Z głównej trasy skręcamy w leśną drogę do monastyru Hagharcin. Monastyr przechodzi obecnie zakrojony na szeroką skalę remont, cały obstawiony jest rusztowaniami, choć z pewnością wart jest odwiedzenia. Na ścianie rzeźby pokazujące dwóch braci – twórców monastyru. Z pod auta wychodzi kot i głośnym miałczeniem domaga się głaskania. Ruszamy do Goszawank. Po drodze widzimy „kamyczek” który osunął się z góry na część drogi. Jest takich rozmiarów że można go usunąć tylko dźwigiem. To częsty widok na tutejszych drogach. Monastyr Goszawank prezentuje się wspaniale. Składa się z trzech kościołów, kaplicy, biblioteki i szkoły. Oblegają nas dzieci, coś tam im dajemy. W sklepie z pamiątkami, już nie pierwszy raz, biorą nas za Ukraińców. Zwiedzamy także pobliski, współczesny cmentarz. Wschodnie nagrobki są specyficzne – na drugiej stronie płyty pionowej wyryta jest często przyczyna śmierci „właściciela” – np. samochód lecący w przepaść. Na parkingu przy aucie przeglądam mapę. Podchodzi gość i pyta skąd jesteśmy – mimo że samochód na ormiańskich numerach to na Ormian nie wyglądamy. Pokazując mu drogę na mapie pytam czy jest dobra i przejezdna. W odpowiedzi gość mówi, że tak wszędzie asfalt. Ruszamy. Jedziemy rejonem Gór Sewańskich. Asfalt szybko się kończy. Dobrze że mamy terenowy samochód. Droga jest w fatalnym stanie, układają pod nią jakiś rurociąg. Wszystko rozkopane. Błoto zalewa przednią szybę. „Asfalt”. Chcemy dotrzeć do znalezionych na mapie ruin twierdzy w Martuni (chodzi o wioskę po miedzy Gosz a Czambarakiem, nie o miasto na południowym krańcu jeziora). Po przejechaniu najtrudniejszego odcinaka zatrzymujemy się w jakiejś wsi przy przedpotopowej stacji benzynowej, pamiętającej jeszcze z pewnością czasy Breżniewa. Pytamy miejscowych o drogę. Słabo mówią po rosyjsku. Okazuję się, że musielibyśmy wrócić kilka kilometrów, dajemy więc sobie spokój z ruinami, zwłaszcza że miejscowi mówią że niewiele z nich zostało i jedziemy dalej. Teraz już droga jest asfaltowa. Zatrzymujemy się w jakiejś kolejnej wsi, kupujemy pyszne ciastka w wiejskim sklepie i odpoczywamy przy pomniku, jak się domyślamy upamiętniającego ludobójstwo Ormian. I dalej na Czambarak. Docieramy do miasteczka. Jest koszmarne. Koniec świata, dziury w drodze o rozmiarach takich, że ciężko przejechać nawet terenowym samochodem. Blisko do granicy Azerbejdżańskiej. Znajdujemy drogę w kierunku jeziora Sewan. Już z oddali widzimy taflę wody. Jedziemy na miasto Sewan. Droga jest niezła i bez przeszkód docieramy do celu. Pod monastyrem Sewanawank koszmarny ruch. Tłumy turystów, głównie Ormian. Monastyr składa się z dwóch kościołów wybudowanych w 874 roku, choć wg legend już w IV w istniał w tym miejscu kościół postawiony przez samego Grzegorza Oświeciciela. Położony jest na półwyspie i rozciąga się z niego wspaniały widok na jezioro. Jest odnowiony. U stóp wzgórza, na którym się znajduje jest ośrodek sportów wodnych i plaża – Sewan to armeński kurort. Pogoda się kiepści, ruszamy więc dalej, wokół jeziora. Docieramy do kościoła Hajrawank, położonego malowniczo nad samym brzegiem, otoczonego jasnobrązowymi chaczkarami – ormiańskimi krzyżami – ewenementem na skalę światową, cała Armenia jest ich pełna. Chaczkar w dosłownym tłumaczeniu znaczy krzyż – kamień. Jest to kamienna płyta z krzyżem jako centralnym motywem, inskrypcjami oraz zdobieniami geometrycznymi. Z Hajrawank udajemy się właśnie do największego skupiska chaczkar w Armenii i pewnie na świecie – do cmentarza w Naraduz. Po zjechaniu z głównej drogi w koszmarnie dziurawą drogę wiejską docieramy na miejsce. Miejscowi, widząc turystów rozkładają stragany lub próbują nam cos sprzedać „z ręki”. Wchodzimy na cmentarz. Jest imponujący, do tego wychodzi słońce i oświetla ciepłym blaskiem jasnobrązowe kamienne krzyże. Handlarka oferująca wełniane skarpety i rękawiczki zaczepia nas i objaśnia po rosyjsku co oznaczają poszczególne zdobienia na nagrobkach. Zwykle przedstawiają historie życia i śmierci osób tam leżących. Ale takie objaśnienie było konieczne. Dajemy kobiecie trochę drobnych – kilkaset dram i powoli, zaczepiani jeszcze przez handlarzy ładujemy się do samochodu. Trzeba coś zjeść i znaleźć nocleg. Wjeżdżamy do miasta Gawar. Wydaje nam się jakieś mało przyjazne. Zawracamy i jedziemy kawałek w kierunku Sewanu. Po drodze napotykamy bar przy którym stajemy. Właściciele proponują nam raka jako danie główne ale, nie bardzo wiedząc jak to ma wyglądać stwierdzamy, że się tym nie najemy i zamawiamy „normalny” kebab, szaszłyki, sałatkę i lawasz. Właściciel nie daje jednak za wygraną. Mówi że da nam za darmo do spróbowania kebab z raka. Armeński kebab nie ma nic wspólnego z tym co podają u nas. To opieczony wałek mięsa mielonego, podawany z lawaszem. Siadamy w osobnym pokoju i po chwili na stół zajeżdża jedzenie z rzeczonym kebabem z raka do spróbowania. Hm… poezja smaku! Nawet jeśli domieszał tam trochę ryby to jest to wspaniałe! Wcinamy aż się nam uszy trzęsą! Rozmawiamy z właścicielem, mówi że z 15 kg raka otrzymuje się 1 kg mięsa. Mówi też, że ludzie z Erewania jadą specjalnie do niego sto kilometrów na ten kebab. Jestem w stanie uwierzyć. Oczywiście – i tu odzywa się Ormiańska żyłka do interesów, jeśli byśmy chcieli importować do Polski mięso z raka to on może to załatwić. Pytamy o możliwość noclegu. Nie ma problemu, w pobliżu jest gostnica, jeden telefon i przyjeżdża gość, który nas tam zaprowadzi. Faktycznie sto – dwieście metrów dalej, chyba na terenie dawnego kołchozu jest budynek, w którym prześpimy dzisiejszą noc. My na górze, dziewczyny na dole. Osobliwością pokoju dziewczyn jest… oczko wodne, tyle że nie działające. Nie wpadł bym na coś takiego. Pokój z wodotryskiem. Trochę miejscowego piwa o nazwie Kilikija i trzeba iść spać. Rano pobudka, śniadanie i w drogę. Wracamy na Erewań. Po dojechaniu w okolice miasta chwile błądzimy po rozjazdach próbując trafić na właściwą drogę – chcemy ominąć miasto obwodnicą. Wreszcie znajdujemy właściwą drogę i jedziemy. Droga jest marna ale konstatujemy że to nic nowego w Armenii. Jednak jest coraz gorzej. Pojawiają się dziwne dziury i rozpadliny, chwilami asfalt zanika. Po kilku kilometrach stajemy, wysiadamy i rozglądamy się. Obraz nędzy i rozpaczy. Są miejsca gdzie jeden odcinek asfaltu jest przesunięty w stosunku do drugiego nawet o kilka metrów w bok. Już wiem co się stało! Trzęsienie ziemi! W Armenii w 1988 roku było bardzo silne trzęsienie ziemi i jak widać po za kilkoma zburzonymi miastami zaorało jeszcze obwodnicę. Droga ta widnieje na zachodnich mapach jako dwupasmowa szosa M 15. Ale w rzeczywistości tej drogi nie ma a pokonanie tego odcinka możliwe jest tylko samochodem terenowym lub dobrą ciężarówką. W pewnym momencie muszę zatrzymać samochód, wysiąść i pomyśleć jak stamtąd wyjechać, gdyż kawałek asfaltu kończy się głęboką rozpadliną. Najpierw bokiem wolniutko w dół po kamieniach a potem pełny gaz żeby wyjechać pod ostrą górkę. Wreszcie udaje nam się przejechać tą „obwodnicę”. Jedziemy dwupasmówką na południowy – wschód. Docieramy do monastyru Chor Wirap. Za nim, już po stronie tureckiej znajduje się biblijna góra Ararat, dziś zasłonięta chmurami. Chor Wirap znaczy głęboka studnia – w niej to bowiem pogański król Tyrdat III uwięził Grzegorza Oświeciciela, który przyniósł chrześcijaństwo do Armenii. Później król oszalał a Grzegorz go uzdrowił co zaowocowało przyjęciem przez niego chrześcijaństwa. Tyle legenda. Głęboka piwnica czy też studnia faktycznie istnieje i można ją zwiedzać jednak kolejka do niej jest tak duża że rezygnujemy. W monastyrze często odbywają się ceremonie zaślubin i chrztów i tą drugą właśnie uroczystość obserwujemy. Później wychodzimy jeszcze na pobliskie wzgórze gdzie odbywają się ceremonie matach czyli składania ofiar z owcy lub kurczęcia. Niestety Ararat jest prawie cały zachmurzony, w jednym miejscu przeziera tylko kawałek ośnieżonych skał. Ruszamy do regionu Wajoc Dzor do kolejnego monastyru – Norawank. Krajobraz robi się górzysty, droga wije się serpentynami przez skaliste, jasnobrązowe góry. Tak wyobrażam sobie krajobrazy w Iranie. Mijają nas często autobusy i ciężarówki z irańskimi tablicami. Co ciekawe tablice są podwójne – jedne z irańskimi „szlaczkami” a drugie z europejskimi znakami. Tak więc w sumie mają tych tablic nie dwie a cztery. W miejscowości Areni droga ostro skręca w lewo. Gdyby jechać prosto to dojechało by się do granicy z Nachiczewanem – azerską enklawą graniczącą z Armenią, Turcją i Iranem, do której jednak nie można wjechać z Armenii skonfliktowanej z Azerbejdżanem o Górski Karabach. Trzeba zatankować naszego potwora. Stajemy na stacji, mówię do pracownika że za piętnaście tysięcy a on robi na mnie wielkie oczy. Nie zna ani słowa po rosyjsku. Muszę mu na palcach pokazać za ile ma mi nalać. Aby urozmaicić te monastyrowe historie, opowiem Wam trochę o drogowej rzeczywistości w Armenii. Trąbią trochę mniej niż Gruzini. Trąbnięcia zwykle są komunikatem – do jadącego poboczem – uważaj, do wyjeżdżającego z podporządkowanej podobnie. Miganie światłami na trasie nie oznacza jak u nas czy na Bałkanach stojącego patrolu drogówki tylko, gdy zbliżysz się zbytnio do osi jezdni, pojazd jadący z naprzeciwka w ten sposób przegania cię na twój pas. W mieście na trzypasmowych alejach niezbyt trzymają się jednego pasa. W jednym z przewodników można przeczytać następujące zdanie: „ruch uliczny w Armenii jest przyjazny dla pieszych – ten znakomity żart bawi Ormian już od lat!” Pieszy nie ma żadnych praw, przechodzenie przez ulicę to jeden z ulubionych sportów ekstremalnych w tym kraju, nawet przechodzenie na zielonym świetle nie gwarantuje, że nie zostaniesz zgoniony z przejścia przez nadjeżdżający samochód. Piesi co prawda nie pozostają dłużni – wchodzą na pasy nawet przy czerwonym świetle i czają się do skoku na drugą stronę drogi na jej środku. Do tego inna organizacja ruchu na rondach o czym pisałem już wcześniej. Ale muszę przyznać że szybko opanowałem tutejsze zasady ruchu drogowego. Tymczasem zbliżamy się do kolejnego monastyru. Zjeżdżamy z głównej drogi do Norawank. Droga jest imponująca, poprowadzona skalnym kanionem. Przed samym klasztorem wznosi się w górę serpentynami. Sam zespół świątynny, pięknie odnowiony, położony wśród wysokich czerwonawych skał, robi niesamowite wrażenie. I do tego te widoki w dół, na drogę którą dopiero co jechaliśmy. Ustawiam aparat na kawałku muru aby samowyzwalaczem zrobić zdjęcie całej ekipie ale zaczepia mnie Ormianin mówiąc że on nam zrobi. Ormianie także są bardzo otwarci na turystów, choć może nie tak bardzo jak Gruzini. Bezapelacyjnie Norawank jest w pierwszej trójce najpiękniejszych i najwspanialej położonych klasztorów w Armenii. W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o kawiarenkę w całości wykutą w skale. Kawa i znakomite ciasto. Ponieważ jest jeszcze wcześnie to decydujemy się spenetrować rejon pobliskiego Jeganadzoru – stolicy prowincji. Mijamy miasto w kierunku północnym, za cel obierając monastyr Spitakawor powstały w XIII w. Krajobrazy znów zapierają dech w piersiach – pozbawione drzew góry porośnięte wyschłą na słońcu trawą oraz jasnobrązowe skały. Droga nie ma asfaltu jednak można przejechać ją zwykłym osobowym samochodem. Z oddali widzimy monastyr – stoi zupełnie samotny pośród surowych gór. Zatrzymujemy się i z oddali robimy zdjęcia kościołowi oraz wspaniałym widokom. Rewelacyjnie odcina się poczerniały kamień świątyni od jasnego tła gór. Gdy wchodzimy do środka widzimy surowy wystrój. Kościół stoi zupełnie sam, jest otwarty, w okolicy nie ma żadnych zabudowań. Budowla i jej położenie zrobiły na nas duże wrażenie. Wracamy. W Jeganadzorze korzystamy z bankomatu pod czujnym okiem policjanta pilnującego banku. Choć już trochę późno podejmujemy decyzję, że może wreszcie zwiedzimy jakąś ormiańską twierdzę. Z drogi na Erewań skręcamy na Martuni (to duże na południu Jeziora Sewan) a potem w boczną drogę. Nawet są drogowskazy do twierdzy Smhataberd. Cóż z tego. Po jakimś czasie drogowskazy się urywają a droga staje się trudno – przejezdna. Pytamy jakiejś kobiety o drogę ale nie zna ani słowa po rosyjsku, rozumie tylko nazwę twierdzy, coś nam tłumaczy, ale nic nie rozumiemy. Jedziemy dalej. Po serpentynach i bardzo kamienistej drodze wspinamy się w górę. Nie wiem jakim cudem wyjeżdżają tu zwykłe osobowe auta. Już coraz bardziej sceptyczni zatrzymujemy się przy grupie starszych mężczyzn siedzących na ławce we wsi. Okazuje się że źle jedziemy, musimy zawrócić i potem gdzieś skręcić. Zawracamy ale rezygnujemy także z prób dotarcia do twierdzy – robi się już ciemno. Pomalutku i ostrożnie jedziemy w dół i po zjechaniu z serpentyn, po lewej stronie na skale widzimy niewielkie ruiny. Nie są okazałe a dotarcie do nich nawet terenowym samochodem byłoby z pewnością nie łatwe. Robimy kilka zdjęć i ruszamy w powrotną drogę do Erewania, przed nami spory kawałek. Po zmroku jak już wspominałem przez Armenię jedzie się koszmarnie – całkowite ciemności i oślepianie długimi. Gdy nic nie jedzie za mną to jadę środkiem trasy aby uniknąć ewentualnych niespodzianek na poboczu. Dość zmęczeni docieramy do stolicy. Przejechaliśmy dziś spory kawałek. Chwila błądzenia po mieście (w tym pakowania się pod prąd) i szczęśliwie odnajdujemy nasz hostel. Czeka na nas zarezerwowany wcześniej pokój. Rano po śniadaniu wyruszamy jeszcze trochę pozwiedzać – kontrakt na samochód kończy się dopiero o 12. Ruszamy do świątyni Garni i monastyru Gegard. Ta pierwsza to jedyna zachowana na Kaukazie świątynia z czasów hellenistycznych a właściwie jej wierna kopia z 1976 roku gdyż oryginał został zniszczony przez trzęsienie ziemi w 1679 roku. Z terenu przyległego do świątyni rozciąga się wspaniały widok na dolinę rzeki Azat. Monastyr Gegard jest wspaniale położony wśród skalistych gór. Z pewnością jest jednym z najwspanialej usytuowanych. Wspaniały surowy wystrój, chaczkary wykute w skale robią wrażenie. Czas pożegnać się z samochodzikiem. Zwłaszcza że jest 12 a my jesteśmy jeszcze w Gegard. Dzwonimy do biura Hertza że się trochę spóźnimy. Mówią że jeśli do godziny to nie ma sprawy. Ruszamy ostro w stronę Erewania. Przydaje się obycie z tutejszymi zwyczajami drogowymi oraz zasada „duży może więcej”. Jak na złość bliżej miasta zalega mgła i niskie chmury które bardzo ograniczają widoczność. Samochód od czasu do czasu skacze na nierównościach. Wpadamy do Erewania i tankujemy maszynę. Nawet bez specjalnego błądzenia znajdujemy właściwą ulicę. Zdajemy samochód, dopłacamy jeszcze 5 tyś AMD za nieumycie go, siadamy na kawie w pobliskiej knajpie, obserwuje policjantów w wielkich radzieckich czapkach typu lotnisko, którzy siedzą kilka stolików dalej. Ogólnie całość umundurowania to mało praktyczne i nieestetyczne wdzianka z czasów ZSRR. Ruszamy zwiedzać miasto. Ale właściwie nie za wiele tu do zwiedzania. Okazały i imponujący Plac Republiki to centralny punkt miasta. Główny reprezentacyjny deptak czyli Aleja Północna jest jeszcze stale wykańczany. Stare miasto, metodycznie burzone od czasów stalinowskich właściwie prawie przestało istnieć. Postanawiamy cos zjeść, odnajdujemy knajpę kaukaską polecaną w przewodniku, ma wspaniały wystrój, niezłe jedzenie i jak w większości knajp w Armenii beznadziejną obsługę. Nie zawsze dostaje się to co się zamówiło, nie zawsze w takiej ilości jak chciałeś itd. Wynika to głównie z ich niedbalstwa i… nie wiem jeszcze czego. Nawet jak sobie zapisują zamówienie to i tak jest jakiś błąd. Snujemy się po ulicach, mijamy ambasadę Gruzji, której pilnuje dwóch żołnierzy, do których akurat przyjechały dziewczyny, siedzą razem i brzdąkają coś na gitarze a gdy nas widzą to wołają hellow! Docieramy do słynnych kaskad – monstrualnej wielkości schodów, ciągle jeszcze budowanych, ufundowanych głównie przez jakiegoś bogatego Ormianina mieszkającego w USA. W przyszłości ma to być muzeum sztuki nowoczesnej. Wspinamy się w upale po niekończących się schodach ale na szczęście odkrywamy że wewnątrz budynku są schody ruchome. Wyjeżdżamy nimi na samą prawie górę a potem idziemy pod górującą nad wszystkim betonową iglicę – pomnik 50-ciolecia Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W tym kraju uderzyło mnie jedno – przywiązanie do Rosji uwidaczniane często także przez zwykłych ludzi, mających np. w samochodzie pod przednią szybą flagę Armenii oraz Rosji albo na budynkach kolejowych, będących przecież obiektami państwowymi – także często powiewały dwie flagi. Przechodzimy przejściem podziemnym na drugą stronę ruchliwej ulicy i już jesteśmy w parku zwycięstwa. Mijamy pomnik żołnierzy poległych w Afganistanie z napisem „Afgan żyje w mojej duszy” i idziemy pod widoczną z daleka Matkę Armenię – monstrualnych rozmiarów pomnik kobiety trzymającej w ręku miecz, stojącej dodatkowo na równie monstrualnym postumencie. Od razu przypomina mi się Matka Ojczyzna z Kijowa i Matka Gruzja z Tbilisi. Na tym miejscu stał dawniej pomnik Stalina, podczas jego burzenia zginęło dwóch ludzi, czyli jeszcze zza grobu skubaniec mordował. Pomnik otacza różnorodny sprzęt wojskowy. Przed nim zaś znajduje się wieczny znicz – grób nieznanego żołnierza. I piękny widok na cały Erewan! Wracamy na dół. Ze szczytu kaskad podziwiamy jeszcze wspaniały widok na wyłaniający się zza chmur, biblijny Ararat – świętą górę Ormian. Po powrocie do hostelu, szybkiej kąpieli i kolacji, udajemy się jeszcze na miasto w męskim gronie. W przecznicy z ul. Masztoca – jednej z głównych ulic Erewania, odnajdujemy firmowy sklep producenta armeńskich koniaków – Ararat. Wystrój sklepu bardzo imponujący, podobnie oferta. Odnajdujemy nawet wódkę „Sobieski”. Wrócimy tu jeszcze przed wyjazdem. Dochodzimy na Plac Republiki gdzie ma akurat miejsce codzienny spektakl – tańczące fontanny. Muszę przyznać że widowisko jest na wyższym poziomie niż to w Batumi. Kolejny dzień rozpoczynamy od zwiedzania muzeów. Najpierw Matenadaran czyli muzeum manuskryptów. Przed budynkiem stoi pomnik Masztoca – mnicha, twórcy Ormiańskiego alfabetu. Wnętrze zaś kryje wiele cennych zabytków piśmiennictwa. Następnie łapiemy taksówkę aby dojechać do muzeum Zagłady Narodu Ormiańskiego. Kierowca jednak nie chce wziąć całej piątki, więc woła przez radio aby dyspozytor przysłał drugi samochód. W Erewaniu taksówki będące w sieci mają taksometr (często zamontowany w lusterku wstecznym) i zwykle pobierają opłatę wg jego wskazań. Natomiast taksówki jeżdżące prywatnie, nie zrzeszone, nie mają licznika i zanim wsiądziesz to mówisz gdzie chcesz jechać i dogadujesz cenę. Te z licznikiem wychodzą taniej. Do wspomnianego muzeum jedziemy za ok. 700 AMD. Muzeum zagłady składa się z pomnika – wiecznego znicza otoczonego dwunastoma bazaltowymi płytami symbolizującymi utracone prowincje, strzelistej rozdwojonej iglicy symbolizującej Ormian żyjących w kraju i na emigracji. Do tych obiektów prowadzi aleja wzdłuż której ciągnie się mur z nazwami zniszczonych armeńskich wsi. Całości dopełnia pawilon wystawienniczy w którym zgromadzono liczne pamiątki oraz dowody tureckich zbrodni. Wewnątrz nie można robić zdjęć. Obok pawilonu rosną świerki posadzone przez oficjeli odwiedzających muzeum. Bez trudu odnajdujemy świerka z tabliczką prezydenta Kwaśniewskiego, Jana Pawła II czy też Lecha Wałęsy. Z muzeum postanawiamy dotrzeć do ruin twierdzy Erebuni. Także taryfą. Tym razem jest to niezrzeszony kierowca i dogadujemy cenę na 2500 dram. Ale za to zabiera nas wszystkich do swojej dużej wołgi. Cena także okazuje się adekwatna do odległości – jedziemy z jednego końca miasta na drugi. Ruiny twierdzy nie przedstawiają się imponująco ale warto to miejsce odwiedzić choćby dla wspaniałego widoku na miasto. Za dodatkowe dwa tysiące nasz taksówkarz zawozi nas na postój marszrutek bo teraz chcemy jechać do Eczmiadzyna – Ormiańskiego Watykanu. Po drodze kilkukrotnie sugeruje że on nas tam może zabrać ale nie jesteśmy zainteresowani. Po drodze pokazuje nam jeszcze gdzie można dobrze zjeść w mieście, ale były to miejsca dość odległe więc nie przetestowaliśmy. Na koniec zaprowadza nas do właściwego busa. Siadam z przodu koło kierowcy. Jedziemy koło lotniska, rozpoznaję drogę z przed roku, z ewakuacji z Gruzji. Potem trochę mi się przysypia. Docieramy na miejsce, kierowca sugeruje gdzie najlepiej wysiąść. Ruszamy do kompleksu świątynnego. Mijamy monstrualną bramę a obok niej ogromny ołtarz – pomnik, wzniesiony na pamiątkę wizyty Jana Pawła II w Armenii. Katedra robi imponujące wrażenie. Jest bardzo okazała a dzwonnica ma wspaniałe zdobienia. Tu też spotykamy trójkę Polaków wracających z Iranu. Wymieniamy się spostrzeżeniami. Iran nas kusi… Niedaleko znajdujemy bar i spożywamy całkiem smaczne jedzonko. Oglądamy jeszcze jeden kościół i zbieramy się do powrotu do Erewania. Koniec trasy następuje na ul. Masztoca na przeciwko wspaniałego erewańskiego bazaru i jak się okazuje przy niebieskim meczecie, który mieliśmy zamiar zwiedzić. Z potwornie ruchliwej ulicy wchodzimy w podwórze meczetu i nagle ogarnia nas błogi spokój. Dość spora enklawa ciszy i spokoju w samym sercu miasta. Meczet jest zamknięty ale można zajrzeć do środka przez szyby. Zaś z sąsiedniego podwórza, vi a vis bazaru, bardzo dobrze widać minaret i tył meczetu. Wchodzimy na bazar. Można dostać oczopląsu i każdy chce nam coś sprzedać. Na tej samej ulicy znajdujemy bardzo przyjazną szaszłykarnię z bardzo kontaktowym właścicielem, gdzie zamawiamy wspaniałe szaszłyki, kebaby, sałatkę i piwo Kotayk, które najbardziej mi odpowiada. Adres to, jeśli dobrze pamiętam, Masztoca 20. Zwiedzamy jeszcze katedrę i postanawiamy jechać na dworzec kupić zawczasu bilety na pociąg do Tbilisi, gdzie pojedziemy po powrocie z Karabachu. W labiryntach podziemnych przejść szukamy wejścia do metra. Wciągam w nozdrza powietrze i czuję znajomy zapach radzieckiego metra. Musi być gdzieś blisko! Jest! Żetony i jedziemy kilka stacji. Wysiadamy na dworcu. To okazały gmach w stylu sowieckim. Ale okazuje się, że kasa prowadząca przedsprzedaż biletów jest już nieczynna. Cóż, nic nie wskóramy. Trzeba sprawę załatwić jutro. Powrót na kwaterę, prysznic, sprawdzenie poczty oraz wiadomości na Internecie który jest dostępny w hostelu a potem nocne zajęcia z rozpoznawania różnych marek alkoholi. Rano pobudka, szybkie śniadanie, dopakować plecaki i ja z małym tylko plecakiem ruszam metrem na dworzec a reszta taryfą na postój marszrutek aby złapać transport do Stepanakertu – stolicy Górskiego Karabachu. Na dworcu kupuję bilety. Trwa to długo bo kolej armeńska nie jest jeszcze skomputeryzowana. Ręczne wypisywanie biletów, wykreślanie wolnych miejsc na specjalnym grafiku, wycinanka i odbicie daty wyjazdu specjalnym dziurkaczem jaki pamiętam z dzieciństwa z naszego PKP. Ale za to jest czas aby pogadać z panią z kasy. Jak z robotą w Polsce, czy da się żyć, w Armenii wielu ludzi nie ma pracy a potem szczegółowy instruktarz co jest czym na bilecie i abyśmy byli co najmniej pół godziny przed odjazdem na dworcu. Ogólnie bardzo miło. Ładuję się do taksówki i pokazuje kierowcy na mapie gdzie chcę jechać. Nie bardzo kuma o co chodzi, woła kolegę. Pytają co jest na tej ulicy. Mówię, że dworzec marszrutek do Stepanakertu. Już wiedzą o co mi chodzi. Ale jeszcze standardowa rozmowa – skąd jestem itd. Gdy słyszą że z Polski to jeden pyta czy trzeba mieć wizę do naszego kraju. Mówię że tak. Pyta gdzie ją może załatwić? – W ambasadzie. – To w Erewaniu jest ambasada Polski? Załamuję ręce! Co z nich za taryfiarze? Pokazuję mu na mapie gdzie jest nasza ambasada. Wreszcie ruszamy. Za 1000 AMD wysiadam przy samej marszrutce do Stepanakertu. Reszta ekipy już na mnie czeka. Nasze plecaki wędrują na dach transita, my zajmujemy miejsca w środku. Za 5000 dram, za około siedem godzin jazdy, choć to tylko ok. 350 km, będziemy w stolicy nieistniejącego państwa – Górskiego Karabachu.
CDN…
W razie pytań:
chicken997@o2.pl
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Chicken
Marcin Kogut
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 11 wpisów11 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
06.10.2018 - 06.10.2018
 
 
15.11.2009 - 15.11.2009
 
 
15.11.2009 - 15.11.2009